niedziela, 11 kwietnia 2010

"Pracownicy bez zatrudnienia" - artykuł Oskara Szwabowskiego

Doktoranci - pracownicy bez zatrudnienia

Deregularyzacja świata pracy pod szyldem neoliberalizmu dotyka grupy zawodowej dotychczas uprzywilejowanej w kapitalizmie. Jednym z takich przejawów jest zmiana statusu młodych pracowników naukowych – przemiana asystenta w doktoranta, którego status na uczelni wciąż jest nie do końca jasny (ni student, ni pracownik). W kontekście zatrudnienia zmiana ta ma kolosalne skutki – i jako taka wpisuje się w ogólną walkę klasową prowadzoną przez elity finansowe przeciwko ludziom pracy.

Osoba podejmująca studia doktoranckie zostaje zobowiązana do wykowania z jednej strony pracy naukowej poprzez pisanie tekstów, udział w konferencjach, z drugiej pracy dydaktycznej. Obie prace wykonuje nieodpłatnie, czy też opłatą za jego działanie ma być dyplom, pozwalający następnie ubiegać się o niepewne zatrudnienie czy to w Akademii czy na Uniwersytecie. Odbywa więc niejako praktyki. Czteroletnie praktyki, bez składek, chociaż z ubezpieczeniem zdrowotnym, aby dostać dostęp do pewnych prac wymagających formalnego poświadczenia. Tym samym umożliwia to przeniesienie kosztów pracy na samego pracownika – pracodawca nie reprodukuje jego siły roboczej poprzez płace.

Stypendia, które teoretycznie mają stanowić zapłatę za pracę dydaktyczną (ale też chyba naukową) zostają podporządkowane mechanizmowi deregularyzacji. Stanowią raczej premię dla najlepszych pracowników, a nie pensję. I jako takie wpisują się i wzmacniają kapitalistyczną indywidualizację. Indywidualizację, która ułatwia funkcjonowanie systemu zatrudnienia zwracającego się przeciwko tym indywiduom.

Czym jest ideologia indywidualizmu w odniesieniu do rzeczywistości pracy doktorantów? I dlaczego stanowi zagrożenie?

Sposób przyznawania stypendiów doktoranckich – jako premii a nie pensji – stanowi główne źródło indywidualizacji kapitalistycznej na najniższym stopnie zatrudnienia w przedsiębiorstwie zwanym Uniwersytetem. Ma stanowić też lekcję, jak powinno się pracować w nauce.

Na Uniwersytecie w którym jestem doktorantem stypendia doktoranckie przyznawane są od drugiego roku za wyniki. Istnieje specjalna tabela według której przeliczane są punkty: za publikacja, za starze naukowe, za udział w kołach, za prowadzenie darmowych zajęć (płatne już się nie liczą), za konferencje, udzielanie się w samorządzie, wolontariacie i za inne prace wynikającą z toku studiów. Nie ma limitu ogólnej liczby punktów, która gwarantowałaby otrzymanie stypendium. W tamtym roku było 30, w tym 40, w roku następnym – nie wiadomo, ale chyba 40 trzeba będzie jakoś przekroczyć. Zależy od tego ile zdobędą najlepsi, bo tylko najlepsi, garstka z grona zatrudnionych, dostaną stypendium – reszta nie. Nie zasługuje na nagrodę.

System przyznawania stypendiów powoduje, z jednej strony wzrost chorobliwej konkurencji, która często przyjmuje formy nierynkowe, a mafijne. Sprawia to, że wspólnota uczonych nie może zaistnieć. Raczej wspólny los polega na separacji, na antagonistycznym odosobnieniu. Odosobnienie to, w ramach patologicznej konkurencji, sprawia, że warunki pracy polegają pogorszeniu przez samych pracowników. W pogoni za premią pracownicy sami zawyżają wymagania – pozbywając się resztek czasu wolnego, zarywając noce i oszczędzając na jedzeniu aby finansować wystąpienia konferencyjne, które pracodawca pokrywa (o ile pokrywa!) tylko w pewnym stopniu.

Zarówno wobec anonimowego rynku, jak i wobec pracodawcy, pozostajemy w relacji indywidualnej, występujemy jako ten oto praktykant, który musi dowieść swojej wartości. Domaganie się płacy za pracę traktowane jest jako żądanie wręcz nieprzyzwoite. Samą praktykę powinniśmy traktować jako przywilej. No i zawsze możemy ubiegać się o kolejną formę premii, mianowicie o granty. Zdobycie grantu traktowane jest przy tym jako wyraz naszej zaradności, indywidualnych zdolności, wyróżniających z morza innych praktykantów.

Indywidualni, ale tak naprawdę jako atomy bez istotnych właściwości. Indywidualność, która sprowadza wszystkich do jednego mianownika – ilości wyliczalnych punktów. Nie bierze się w ogóle po uwagę materii w jakiej pracuje konkretny doktorant. Problemów podejmowanych. Wyliczalność. I ustalony z góry termin napisania pracy. Nic dziwnego, że powstaje tak wiele nie za dobrych prac. Wliczając w to prace habilitacyjne. Niedomyślane, miejscami niedbałe, unikające trudnych tematów…

Apelując do indywidualnych zasług pracodawca maskuje wyzysk, a premię magicznie przekształca w jedyną formę płacy za pracę. Tym samym rozbija opór klasowy, który mógłby narodzić się z kolektywnego rozpoznania wspólnego losu. Pracownicy stają się nie tylko wrogami innego pracownika, ale i samych siebie. Własnymi strażnikami, własnymi nadzorcami.

Doktorant, jako byt nieokreślony, pozbawiony wielu praw, poddany nieustającej presji, odosobniony wydaje się stanowić obraz idealnego pracownika. Zwiastuje też los, jaki stać się może udziałem szerokiego kręgu ludzi pracy, o ile przyjmą ideologię indywidualizmu, która sprowadza wszystkich do atomów wibrujących w przestrzeni Kapitału. Jeśli uwierzą, że tylko zwycięzca ma prawo przeżyć, że praca to przywilej dla nielicznych, a jeszcze mniejszej ilości osób warto za nią cokolwiek płacić.

Uznanie siebie jako pracownika przez doktoranta czy innych naukowców nie stanowi ujawnienia istoty zajęcia, któremu się oddaje, ale odpowiednie rozeznanie w danym momencie historycznym. Praca i płaca są rzeczywistością w której jesteśmy zanurzeni, co nie oznacza, że skazani na wieczne w niej trwanie. Walka o lepsze warunki zatrudnienia to tylko walka o przetrwanie. Walka konieczna, ale skazana na nieustanny konflikt i nieznośną alienację. Pracownicy naukowi wraz z innymi ludźmi pracy powinni odmówić pracy. Nie oznacza to opowiadania się za bezrobociem, a jedynie, czy też aż, o takie przekształcenie stosunków społecznych, by to co dziś jest pracą, znojem, alienacją, przemieniło się w twórczość. To jest opowiedzenie się za życiem, które przekracza przetrwanie, w ramach którego logiki jesteśmy obecnie zaklęci – i którego nam się cynicznie odmawia. Oto różnica między kapitalizmem socjaldemokracji a neoliberalizmem. Socjaldemokracja odmawia nam cynicznie życia w imię luksusowego przetrwania. Teraz odmawia się nam nawet przetrwania. Kapitał wyzwolony z konieczności reprodukowania siły roboczej. Jest nas tak bardzo dużo. I może to, że jest nas dużo, zrozumiemy w innym znaczeniu niż Kapitał. A wtedy… a wtedy lepiej z nami nie zadzierajcie.

Oskar Szwabowski
Doktorant pedagogiki Uniwersytetu Szczecińskiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz